środa, 3 listopada 2010

No i kutas. Gdy siedząc sobie i zasadniczo nic nie robiąc nagle dziać się zaczyna wiele bo gdzieś pośród trybików rodzi się mała iskierka która przeradza się w przepotężną i smutną myśl. Na imię jej; "Nie ziściłam żadnego z postanowień noworocznych" i właśnie gra marsza w moich znudzonych wyjątkowo meandrach czaszki. Nie, żebym przywiązywała wagę do takich rzeczy, postanowienia noworoczne były zawsze i ich główną rolą było własnie niespełnienie. (Przykrym jest w sumie, rodzić się tylko w celu niespełnienia ale gdybym martwiła się każda taką drobnostką nie miałabym już czasu na martwienie się sobą). W tym roku boli więc mnie to wyjątkowo szczególnie, czy zaprzepaszczone próby przygotowania na osobisty armageddon bum i fajerwerki opóźniają sam oczekiwany proces? I czy brak progresu w zamierzoną stronę nie jest niczym innym jak zmarnowaniem całych 10 miesięcy? A przecież to naprawdę dużo, spytajcie płoda. Każdy odpowie wam że to bardzo dużo. Więc nie wiem już, co robić mam. Dnie robią się krótsze a koleżanki chudsze. Zostały tylko 2 miesiące by zadowolić siebie.